Za mną ważny tydzień. Kilka dni, kiedy postawiłam siebie w centrum uwagi. Ale na tygodniu się nie skończy…
Już wiem, że opiekowanie się sobą to mój codzienny obowiązek. Dbam o najbliższych, o dom, samochód i wszystko to, co wokół mnie. Nie mogę zapominać o sobie. Już wiem, jakie mogą by tego konsekwencje, poczułam to na własnej skórze.
Miałam sporo czasu, by przez ten tydzień dobrze to przemyśleć. Bardzo pomogła mi w tym książka Agnieszki Maciąg, o której ostatnio kilka razy Wam wspominałam. „Smak szczęścia” bardzo fajnie ustawia w głowie priorytety. Autorka na swoim własnym przykładzie opisuje, jak znalazła się w podobnej sytuacji. Jak zaczęła szukać, czytać i do jakich wniosków doszła. Jest więc o odżywianiu, odpoczynku, jodze, ale też o urodzie zarówno ciała, jak i ducha. Agnieszka opowiada, jak prostymi sposobami udało się jej znacznie poprawić jakość swojego życia, jak odzyskała zadowolenie i równowagę, które utraciła.
Nie przesadzę, jeśli napiszę, że to chyba najważniejsza książka, jaką przeczytałam w tym roku. Dzięki niej słowo „równowaga” wyryłam sobie w głowie dużymi literami i to jest mój cel na najbliższe miesiące. Na koniec grudnia bardzo chciałabym mieć poczucie, że mi się to udało.
Jak osiągnąć równowagę?
To chyba najtrudniejsza kwestia i nad nią najdłużej się głowiłam. W znalezieniu odpowiedzi pomogły mi trochę warsztaty rozwoju osobistego, na które zapisałyśmy się z Darią dobrych kilka miesięcy temu i które odbyły się w ostatnią niedzielę. To w ich trakcie dotarło do mnie, że nie da się mieć wszystkiego. Nigdy nie będę jednocześnie najlepszą na świecie i mega zaangażowaną mamą, doskonałym, zdobywającym szczyty pracownikiem, cudowną, czułą i skupioną na mężu partnerką, perfekcyjną panią domu z trzydaniowym obiadem na stole, do tego idealnie wyglądającą, z codziennie świeżym manicure, i bosko ułożonymi włosami, oczytaną, zrelaksowaną, dbającą o swoje pasje i nieustanny rozwój kobietą.
To jest po prostu nierealne
Żeby osiągnąć powyższe, musiałabym mieć do dyspozycji cały dzień i sztab ludzi, który by mi w tym pomagał. To możliwe, jak wygram w totka…tylko żeby wygrać, trzeba grać, a ja jakoś zawsze wolałam liczyć na siebie, a nie na los, który jak powszechnie wiadomo jest ślepy.
Jakieś rozwiązanie?
No jasne, że jest, przecież nie pisałabym Wam o tym, gdyby go nie było. I do tego jest całkiem proste: priorytety. Po prostu muszę ustalić, co w danym momencie życia jest dla mnie najważniejsze, lub która sfera ostatnio została wyjątkowo zaniedbana i potrzebuje rewitalizacji. I na niej się skupić, plus dołożyć jeszcze dwie – trzy wyjątkowo istotne. Reszta poczeka, poza tym jeśli nie stawiamy jej na miejscu od pierwszego do czwartego, to może jednak nie są aż tak ważne?
Albo może da się coś połączyć?
Zdecydowałam
Ja już wiem, co jest moją sferą główną – ja sama. Równie ważna jest sfera rodzinna i rodzinne spędzanie czasu. Te dwie sfery można połączyć – mój cel przebywania na powietrzu codziennie, bez względu na pogodę mogę połączyć z codziennymi zabawami na placu zabaw z Marceliną. Choćby pół godziny, ale codziennie. Ja się dotlenię, spędzimy razem czas, no i dodatkowy bonus – jeśli przyjaciółka da Wam się namówić na to samo, to dzięki temu zyskamy trzy w jednym. Daria już się zgodziła
Sfera trzecia to związek. O niego staram się dbać bez względu na wszystko. W końcu mój mąż to też mój najlepszy przyjaciel, a o przyjaciół dba się zawsze i wszędzie. Na czwartym miejscu jest dom. Jesienią chciałabym spędzać więcej czasu w kuchni, więcej gotować, piec i angażować w to nas wszystkich. Ale jeśli nie uda mi się tego zrealizować w takim stopniu jak bym chciała – nie szkodzi. Priorytety są inne, a miejsca 1-3 już obsadzone.
Dlatego też od teraz wszelkie nowe rzeczy, które będą stawały na mojej drodze, a które będą wymagały poświęcenia czasu, będą analizowane pod kątem, czy ich realizacja łączy się jakoś z którąś z najważniejszych sfer?
Jeśli tak, zaangażuję się w nie. Jeśli nie – odrzucę, bez względu na to, jak atrakcyjne by się wydawały. Do końca roku będę podejmować tylko te działania, które będą wspierały moje priorytety i rezygnować z takich, które mogą utrudnić ich realizację.
Cel
Więcej czasu na to, co najważniejsze i nie marnowanie energii na mniej istotną resztę. Poczucie, że wreszcie idę w dobrym kierunku i skupiam się na działaniach, które przyniosą mi najwięcej korzyści, w sferach, na których najbardziej mi zależy.
Nie oznacza to jednak, że cała reszta przestanie istnieć. Nadal będę robiła wiele drobniejszych rzeczy, które organizują moją rzeczywistość, mój dom, porządkują je, dają zadowolenie i sprawiają, że mam ochotę sama poklepać się po plecach.
Jak na przykład małe jesienne porządki w szafie
Porządki miewają działanie terapeutyczne. Przynajmniej u mnie. Dlatego w weekend postanowiłam podziałać w mojej szafie (a w zasadzie na moim wieszaku). Bo wyobraźcie sobie, że obecnie cała moja garderoba (nie licząc okryć wierzchnich i butów) mieści się na jednym wieszaku z IKEA.
Dlatego bardzo dbam, by panował na nim porządek i przejrzystość. Z tego powodu planowanie jesiennych zakupów rozpoczęłam od przejrzenia tego, co już mam. Pochowałam typowo letnie sukienki. Wyjęłam rzeczy, które wymagają przeróbek krawieckich. Odświeżyłam swetry. Wpisałam na listę zakupów impregnat do moich nowych zamszowych botków. W ten sposób zwolniło się kilka wieszaków i teraz mogę się spokojnie zastanowić, co na nich powiesić.
Albo inne miłe i drobne, sezonowe zmiany
Wyciągnęłam też jesienno – zimowe, wełniane poszewki na poduszki. Dzięki nim w domu zrobiło się od razu cieplej i znacznie przytulniej.
Zaczęłam też przeszukiwać rynek polskich, naturalnych kosmetyków pielęgnacyjnych – przyznam, że w przeszłości nie zawsze zwracałam uwagę, co pakuję na moją skórę, ale książka, o której wspomniałam Wam na górze uzmysłowiła mi mój błąd i od tej pory obiecałam sobie więcej rozwagi w kosmetycznych wyborach. W trakcie tych poszukiwań trafiam ma kilka perełek, więc nie mogę Wam o nich nie wspomnieć.
Serię Klorane z wyciągiem z granatu widzieliście już pewnie na instagramie. Byłam bardzo ciekawa jak sprawdzi się na moich rozjaśnianych włosach i sprawdziła się świetnie. Szampon przeciw blaknięciu koloru i odżywka – błyszczyk bez spłukiwania nie tylko działają, ale i bosko pachną. Włosy są nawilżone, miękkie…i mam ochotę bez przerwy je wąchać.
Baaardzo dobre wrażenie zrobiło też na mnie serum Galenic Ophycee. Połączenie czystego koncentratu z niebieskich alg i mikrocząsteczek kwasu hialuronowego to prawdziwy ratunek dla mojej odrobinę przesuszonej po lecie skóry. Konsystencja żelu powoduje, że kosmetyk bardzo szybko się wchłania, delikatnie rozświetla i napina skórę dzięki czemu już po chwili można nakładać makijaż. To obecnie mój ulubieniec, jeśli chodzi o poranne nawilżenie twarzy.
A w zasadzie jeden z dwóch ulubieńców…bo wreszcie zdecydowałam się wypróbować olejek do twarzy. Obawiałam się trochę kosmetyku tego rodzaju, słyszałam, że może zapychać pory i wpływać na przesuszenie skóry przez ograniczanie produkcji naturalnego sebum. Jednak ten od Iossi, a dokładniej rozświetlające serum do twarzy z dziką różą miał tak dobre opinie, że postanowiłam go wypróbować. Jest rewelacyjny. Wklepuję dwie krople rano lub wieczorem w wilgotną skórę twarzy. Serum bardzo fajnie nawilża, rozświetla i odżywia. Skóra po nim jest zregenerowana i gładka. Dlatego jeśli tak jak ja macie jakieś obawy, co do stosowania olejków – koniecznie wypróbujcie ten, a na pewno nie będziecie zawiedzione.
Olejek to nie jedyny hit od Iossi, bo jeszcze jeden ich produkt uwiódł mnie totalnie. To Spice of India – regenerujący mus do ciała o konsystencji pianki o bardzo wyrazistym zapachu paczuli. Organiczne masła i oleje pięknie nawilżają, a olejki eteryczne sprawiają, że to świetny kosmetyk do domowego spa, bo rozpieszcza nie tylko ciało, ale i zmysły. Dopiero zaczęłam go używać, ale już wiem, że zostanie ze mną na długo.
Co innego typowe dary jesieni – figi i dynie wkrótce się skończą, więc w najbliższym czasie mam zamiar zajadać się nimi aż do znudzenia.
A jakie są Wasze sposoby na udany początek jesieni?